Kim pan był, doktorze? Opowieść o lekarzu z obozu w Potulicach



Doktor Leon Konkolewski żył w okrutnych czasach. Musiał podejmować decyzje, które ważyły na jego życiu, losach jego bliskich i tysiącach więźniów niemieckiego obozu w Potulicach. Jako bardzo młody człowiek został bohaterem. W czasie wojny robił rzeczy, o których nie chciał mówić.

Po wojnie nigdy nie odpowiedział za to, co robił w obozie. Po szybkim procesie został uniewinniony i wrócił do pracy w toruńskim szpitalu. Z całą pewnością nie był tak kryształowym bohaterem, jak chciałoby go widzieć tamtejsze środowisko lekarskie. Czy jednak był tak złym człowiekiem, jak twierdzili niektórzy byli więźniowie? 

Leon Konkolewski urodził się 6 kwietnia 1903 roku w Toruniu, który od wieków ciążył raczej w stronę Berlina niż Warszawy. Jego ojciec, Franciszek był stolarzem, uczciwie pracował na utrzymanie rodziny. Leon chodził tam do Gimnazjum Państwowego, gdzie w 1921 roku otrzymał świadectwo dojrzałości. 

W czasach szkolnych należał do Tajnego Kółka im. Tomasza Zana. Była to część polskiego, patriotycznego ruchu funkcjonującego na terenie Wielkopolski, a potem szerzej, na obszarze całego zaboru pruskiego, odwołującego się do ideałów filomatów i ich lidera, Tomasza Zana. Trzeba pamiętać, że w 1897 roku zjazd „kółek”, czyli podstawowych jednostek organizacyjnych struktur nielegalnego, podziemnego ruchu, odbył się w Bydgoszczy. Równolegle działał także w konspiracyjnej organizacji harcerskiej. 

18 stycznia 1920 roku o godzinie 9 rano Leon Konkolewski wraz z dwoma druhami – Adamem Steinbornem i Witoldem Łukasiewiczem – powiesił jedną z pierwszych chorągwi polskich w Toruniu. Na kilkanaście godzin przed wejściem do Torunia polskich żołnierzy narodowa flaga zawisła na budynku gimnazjum przy Zaułku Prosowym. Bez wątpienia był to czyn wymagający zarówno odwagi, jak i patriotyzmu. 

Po odebraniu świadectwa dojrzałości w 1921 roku Leon Konkolewski złożył podanie i został przyjęty na studia lekarskie na Uniwersytecie Poznańskim. W 1927 roku został oficjalnie lekarzem. Od listopada 1927 do lipca 1929 roku pracował jako lekarz oddziałowy w Lecznicy dla Płucno-Chorych w Kowanówku pod Obornikami. Później trzy lata pracował naukowo w Zakładzie Anatomii Patologicznej Uniwersytetu Poznańskiego. Doczekał tam stanowiska adiunkta. 

Od 1 kwietnia 1932 do 15 czerwca 1935 roku pracował jako starszy asystent w Klinice Terapeutycznej Chorób Wewnętrznych Uniwersytetu Poznańskiego. – W czasie asystentury w klinice odbyłem w 1932 r., celem zapoznania się z szczegółowymi metodami chemii lekarskiej trzymiesięczny staż w Zakładzie Chemii Fizjologicznej Uniwersytetu Poznańskiego – pisał doktor Konkolewski po wojnie.

15 czerwca 1935 roku wygrał konkurs na stanowiska ordynatora Oddziału Wewnętrznego i Zakaźnego oraz kierownika Laboratorium Publicznego Szpitala Miejskiego w Toruniu. Później do tych dwóch funkcji doszła mu trzecia: kierownika otwartej w kwietniu 1937 roku Przychodni Przeciwgruźliczej i Stacji Dopełnienia Odm. Nie stronił też od działalności społecznej: przed wojną był członkiem Związku Lekarzy RP, Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Poznaniu, Poznańskiego Koła Ftyzjologów, Towarzystwa Patologów Polskich Oddział Poznański, Towarzystwa Internistów Polski oraz Towarzystwa Lekarskiego w Toruniu. Pisał artykuły, występował na zjazdach naukowych. Podróżował po Europie podglądając przy pracy innych lekarzy. 

Wtedy przyszedł wrzesień 1939 roku i nic już nie było takiego samo jak wcześniej.

Co się działo w życiu doktora Konkolewskiego w czasie wojny? On sam mówił o tym tak: „W październiku 1939 r. zostałem w Toruniu  po moim powrocie z ucieczki wojennej aresztowany przez Niemców. W grudniu tegoż roku otrzymałem nakaz opuszczenia Torunia. Ponownie aresztowany w kwietniu 1940 r. i odstawiony do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen (Oranienburg). Po zwolnieniu z obozu zostałem w 1941 r. umieszczony w obozie przesiedleńczym dla Polaków w Potulicach, gdzie przebywałem przez pozostały czas wojny do chwili wyzwolenia” – napisał o sobie Konkolewski („Zasłużeni lekarze toruńscy we wspomnieniach”, red. L. Bieganowski, W. Jędrzejczyk, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2016, str. 95 i dalej). 

Bezspornym faktem jest to, że Leon Konkolewski trafił do Potulic. Do obozu, który był przesiedleńczy tylko z nazwy, bo więźniów czekały warunki porównywalne z obozami koncentracyjnymi. Trzeba wreszcie głośno zadać pytanie: doktor Leon Konkolewski został na piekło obozu skazany, czy je współtworzył? 

Najpierw sprawdźmy, czym tak naprawdę był obóz w Potulicach. 

Obozowi poświęciłem cały rozdział w mojej książce zatytułowanej „Trzecia Rzesza i koncerny farmaceutyczne”. Potulice, Potulitz, Lebrechtsdorf i znów Potulice – nazwa tego miejsca zmieniała się z biegiem lat. Dzisiaj po obozie nie ma śladu, został oczywiście pałac hrabiny Potulickiej, ale mieszkają w nim ludzie „z przydziału”. Na terenie niewielkich Potulic jest krzyż upamiętniający ofiary, jest tablica pamiątkowa, jest cmentarz, jest prowadzona przez miejscową szkołę podstawową izba pamięci i to wszystko. Inaczej niż w Sztutowie czy Oświęcimiu, nie odbudowano baraków, nie stworzono muzeum, nie można zobaczyć na własne oczy jak wyglądała obozowa codzienność.

Czytając nieliczne relacje więźniów potulickiego obozu uderzają informacje o szczepieniach, a właściwie o testowaniu szczepionek, które powodowały ogromne cierpienia u osób poddawanych iniekcji. Taką relację zamieścił między innymi Tadeusz Samselski (Żywi i martwi o hitlerowskim obozie Potulice 1941-1945, Instytut Wydawniczy „Świadectwo”, Bydgoszcz 1997, s. 14): „W obozie potulickim aplikowano często i przez dłuższy okres czasu wszystkim bez wyjątku, dorosłym i dzieciom jakieś dziwne zastrzyki w klatkę piersiową, po których puchły ręce, oczy, piersi, bolała głowa, występowała silna temperatura, wymioty, pojawiały się wrzody na całym ciele oraz brązowe plamy i dużo dzieci po tych zastrzykach umierało. Szczepionkę wstrzykiwano w klatkę piersiową jedną igłą dla pięciu osób”. 

Charakterystyczne miejsce podania szczepionki: w klatkę piersiową, między obojczykiem a brodawką, dość jednoznacznie świadczy o tym, że doktor podawał eksperymentalną szczepionkę firmy Behring (produkowaną w zakładzie tej firmy w Marburgu). Była to szczepionka „cztery w jednym” przeciwko tyfusowi, paratyfusowi A, paratyfusowi B i cholerze (piszę o tym także w książce „Trzecia Rzesza i koncerny farmaceutyczne”).  

O obozie w Potulicach krążą opowieści, także te dotyczące eksperymentów pseudomedycznych. Trudno uwierzyć, że nikt na poważnie nie zajmował się tym tematem. Zresztą bądźmy szczerzy: niemieckie doświadczenia na prowadzone na więźniach obozów koncentracyjnych dotyczące szczepień i szczepionek produkowanych przez wiodące i dzisiaj koncerny farmaceutyczne to wciąż temat tabu. Nie wypada pytać o to, co niemieckie – zwłaszcza farmaceutyczne – koncerny robiły podczas drugiej wojny światowej. A jednak opowieści krążą, ludzie pytają. 

W Potulicach zabijano głównie głodem. Tak było najtaniej, najbezpieczniej i najokrutniej. Najtaniej, bo przecież brak pożywienia, mordowanie głodem nic nie kosztuje. Wystarczy bunkier, czyli miejsce odosobnienia, najlepiej jeśli będzie tam wilgoć, ciemność, bardzo zimno albo bardzo gorąco, jeśli będzie stała woda do połowy łydek. Wtedy to długo nie potrwa. Najbezpieczniej, bo przecież nie wiadomo do końca co wolno, a co za chwilę będzie zabronione. Niby wolno bezkarnie mordować Polaków, którzy przecież nie są ludźmi takimi jak Niemcy, ale jednak obozowe władze skrupulatnie wypełniają karty zgonów, metodycznie i konsekwentnie fałszując ich przyczyny, więc po co ryzykować? A śmierć głodowa jest przecież absolutnie niezawiniona, bo niby kto personalnie miałby być mordercą, skoro delikwent sam umarł? Trzeci motyw jest jednak bardziej wyrazisty: okrucieństwo. Bezwzględne, piekielne okrucieństwo wyrażające się w satysfakcji ze słuchania dochodzących z bunkra jęków, rzężeń, łkania i wreszcie ciszy. Okrucieństwo patrzenia na to, jak gaśnie nadzieja. Jak gaśnie życie.

Więźniów mordowano nie tylko przy okazji, mimochodem, jakby od niechcenia. Zabijano ich także planowo, na rozkaz. Masowo mordowano przede wszystkim więźniów chorych, starych, niedołężnych, niezdolnych do pracy. Musiał w tym uczestniczyć, co najmniej biernie, naczelny lekarz obozowy, doktor Leon Konkolewski, pod którego władzą byli więźniowie obozowego szpitala i który podpisywał akty zgonu. Temat wywózki i zamordowania jednorazowo co najmniej kilkudziesięciu osób pojawia się w kilku relacjach byłych więźniów. Jedną z nich – Romana Żelazko – cytują Jastrzębski i Jaszowski: „Pamiętam, że w 1943-1944 r. zebrano na placu obozowym wszystkie osoby ułomne, nie nadające się do pracy i wywieziono do jakiegoś obozu. Osoby te nie powróciły już. Według opinii ogółu, osoby te zostały spalone w krematorium. Wywieziono kilkadziesiąt osób”. Dokąd wywieziono te osoby? Gdzie było krematorium, o którym mówili więźniowie? Na te pytania nie poznamy już odpowiedzi.

Podobne wydarzenie opisuje Walenty Opięła: „W grudniu 1943 r. na zarządzenie komendanta obozu zabrano do bunkrów na zamku wszystkich Polaków – kalekich, gruźlików, ułomnych i umysłowo niedorozwiniętych. Było tam circa 50 osób różnej płci i w różnym wieku. Trzymano ich w tym bunkrze około sześć dni. Dochodziły nas stamtąd krzyki jakby „psy wyły”. Ludzie ci jakby oszaleli. Słyszeliśmy to wyraźnie, gdyż przechodziliśmy tamtędy do pracy. Po sześciu dniach, nocą wywieziono ich wszystkich z tobołami rzekomo do Nakła, by puścić ich na wolność. Samochody niemieckie przywiozły jednak wszystkie tobołki tych Polaków z powrotem do obozu. Wszelkie ślady po tych Polakach zaginęły do dnia dzisiejszego. Rzekomo zostali wymordowani”. Nie byłoby możliwe, żeby główny lekarz obozu nic o tym nie wiedział. 

Obozowy szpital mieścił się w baraku nr 19. Był on odgrodzony od reszty obozu dodatkowymi drutami kolczastymi. Jak pisze Samselski: „powszechnie wiadomo było, że z tego baraku nikt nie wychodził zdrowy i żywy” (1997, str. 14). Włodzimierz Jastrzębski i Tadeusz Jaszowski publikują wstrząsającą relację Anny Śnieguły: „Dzieci pracowały począwszy od 11 roku życia. Ja pracowałam z początku w szpitalu dziecięcym, a krótko po tym w szpitalu męskim. W szpitalu dziecięcym widziałam jak codziennie umierało 13-15 dzieci. Umierały z głodu. Widziałam jak obgryzały sobie z głodu palce. Nagie zwłoki tych dzieci wyrzucono na korytarz baraku. Chorowały najczęściej na krwawą biegunkę”. Krwawa biegunka, dyzenteria, była chorobą, która pojawiała się w każdym obozie koncentracyjnym. 

Po wojnie toczyło się kilka postępowań, w których doktor Leon Konkolewski brał udział jako świadek lub podejrzany. Najbardziej kuriozalne trwało raptem miesiąc: od 15 września do 16 października 1950 roku i było prowadzone przez prokuratora sądu apelacyjnego w Bydgoszczy. Zeznawało wówczas kilkanaście osób, w tym doktor Konkolewski, jako oskarżony. 

Jednym ze świadków był sanitariusz, Maksymilian W., który trafił do Potulic – nazywa to miejsce „obozem pracy” – w drugim roku wojny. Był tam przez 20 miesięcy, potem przeniesiono go do obozu w Pile, skąd udało mu się uciec. „Będąc w obozie pracy w Potulicach zachorowałem na żołądek oraz owrzodzenie kiszek. Lekarzem głównym obozu był Konkolewski (…) Prosiłem go ażeby przyjął mnie do szpitala, mówiłem po polsku, na co Konkolewski powiedział po niemiecku, że po polsku nie rozumie. Dał mi tylko pigułki, a do szpitala nie przyjął i kazał pracować. Był obecny wówczas doktor Rochoń i [nazwisko nieczytelne], którzy żałowali, że jestem tak poważnie chory”. Finalnie W. trafił do obozowego szpitala. „W szpitalu byłem cztery dni. Przyszedł naczelny doktor Konkolewski z wizytą i wypisał mnie z powrotem (…) Przez to zachorowałem jeszcze gorzej i obecnie również choruję”. Podobnych zeznań w dokumentacji znalazło się kilka.

W zeznaniach Zygmunta Sz. pojawił się wątek, którego śledczy nie zbadali, a który przewija się w opowieściach wielu byłych więźniów: „Jak się dowiadywałem od ludzi, którzy byli w obozie, lekarz Konkolewski i gospodarz lagru Granica mieli wysłać pewną grupę ludzi nie zdolnych do pracy na uzdrowisko. Jak się wydało, ludzie ci w ogóle nie wrócili i ginęli bez śladu”. 

Przesłuchany został wówczas także Leon Konkolewski. Złożył następujące oświadczenie: „W marcu 1941 r. Zostałem wysłany z Tczewa do Potulic jako lekarz polski do obozu przesiedleńczego dla Polaków. Tam pracowałem jako pierwszy lekarz obozowy do czasu wyzwolenia. Równocześnie przez okres ten byłem odpowiedzialny za stan zdrowotny obozu przed komendą obozową. Przez pierwsze miesiące stosunki zdrowotne były opłakane, a pomoc lekarska ograniczała się jedynie do badania chorych, albowiem środków leczniczych na miejscu nie było. Dopiero po jakimś czasie za moim staraniem zostały urządzone izby chorych i ambulans. W ambulansie zaopatrzono każdego, który się zgłosił jako chory. Po urządzeniu powyższego zostały założone łaźnie i odwszawialnie za moim staraniem, gdyż jedną z plag na terenie obozu było robactwo. W 1943 r. stosunki lecznicze poprawiły się z uwagi na to, że został pobudowany nowy obóz, w którym wybudowano szpital na przeszło 200 łóżek z oddziałem męskim, żeńskim, dziecięcym, zakaźnym i położniczym, w którym to szpitalu wyłącznie pracował personel polski. Poza tym szpital posiadał sale operacyjne, rentgen, laboratorium i gabinet dentystyczny. W ambulansie i laboratorium leczono ludzi setkami. Od 1942 r. za moim staraniem rok rocznie przeprowadzałem szczepienie przeciwko durowi brzusznemu, wszystkim przebywającym w obozie. A od 1943 roku wszystkie dzieci były szczepione przeciwko dyfterii i szkarlatynie”. 

„W sprawie zarzutów z moją pracą w Potulicach były przeciwko mnie w 1945 dochodzenia przez Prokuraturę S.O. w Toruniu i Prokuraturę Sądu Specjalnego w Toruniu, które to dochodzenia zostały umorzone z braku dowodów winy” – mówił doktor. Prokurator przyznał mu rację i tym razem nie stwierdzając winy. 

W archiwach Instytutu Pamięci Narodowej znajduje się teczka o sygnaturze IPN By 084/845 zatytułowana „Dokumentacja w sprawie b. lekarza w hitlerowskim obozie przesiedleńczym w Potulicach, dot.: Leon Konkolewski”. Dokumentację tę stworzył w latach 1953-1955 Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Bydgoszczy. Są w niej materiały i informacje, które rzucają sporo nowego światła na postać doktora Konkolewskiego. 

W styczniu 1955 roku przed oficerem śledczym UB Kazimierzem Sobolewskim stanął były więzień obozu w Potulicach, piekarz, Alfons W., który na pytanie, czy zetknął się doktorem Konkolewski zeznał tak: „doktora Konkolewskiego zapoznałem wiosną 1944 r. (…) Wyżej omawiany Konkolewski, imienia nie pamiętam, w czasie okupacji występował pod nazwiskiem Konkel lub Konkol i zajmował stanowisko lekarza w więzieniu w Potulicach. Do jego obowiązków należało leczyć ludność lagrową oraz miejscowych Niemców. Wymieniony w czasie okupacji hitlerowskiej zamieszkiwał w Potulicach, lecz u kogo to nie wiem. Nadmieniam, że w mundurze go nie widziałem osobiście, natomiast widziałem jak chodził z opaską hitlerowską na ręku”. 

Tenże świadek, Alfons W., opowiedział wydarzenie, które miało jego zdaniem miejsce w listopadzie 1944 roku. Wówczas to w Borach Tucholskich partyzanci mieli zastrzelić niemieckiego żandarma. W ramach represji po tym zdarzeniu Niemcy postanowili 58 Polaków, więźniów obozu wywieźć do Lublina, by tam zgładzić. Wszyscy więźniowie zostali wyprowadzeni na plac. „Konkolewski wraz z gestapowcami (…) skazywał kogo należy stracić – zamordować. Osoba wskazana przez Konkolewskiego musiała wystąpić z szeregu na przeciwległą stronę tak, że Konkolewski wskazał na 58 osób, a między innymi na mojego brata Józefa, który również udał się do szeregu osób skazanych na zamordowanie” – zeznawał Alfons W. Selekcja miała miejsce wieczorem, między godziną 19 a 20. Po kilku godzinach wybrani więźniowie zostali wywiezieni z obozu i słuch o nich zaginął. 

Oficer UB przesłuchał także brata Alfonsa – Bernarda W., rolnika spod Grudziądza, który również był osadzony przez Niemców w Potulicach. „W obozie poznałem lekarza Konkolewskiego, który bardzo źle obchodził się z Polakami. Ja osobiście bardzo się go bałem. Pamiętam fakt, gdy zachorowałem, udałem się do dr. Konkolewskiego, aby mnie zbadał, lecz odniósł się do mnie groźnie, po niemiecku, że jestem zdrowy i mogę iść do pracy. Dr Konkolewski dał się poznać ze złej strony, przebywał przeważnie w otoczeniu SS-manów, o tym dr. każdy więzień wyrażał się ujemnie, ludzie mało korzystali z jego opieki, gdyż bali się narażać na nieprzyjemności. W obozie tym byli i inni lekarze, jak Rochoń, Szafrański i Dąbski, o tym lekarzach każdy więzień wyrażał się pozytywnie, gdyż wymienieni naprawdę udzielali porad i pomocy chorym”. 

Bernard W. opowiedział jak wyglądały ostatnie chwile doktora Konkolewskiego w obozie: „W styczniu 1945, z 21-go na 22-go, w nocy, obóz Potulice został oddany pod nadzór straży pożarnej składającej się z Polaków, więźniów, których zadaniem było nie wypuszczać, jak również nie wpuszczać na teren obozu nikogo. Jednak w nocy tej dr Konkolewski z jednym Niemcem otworzyli potajemnie bramę, wychodząc z obozu w niewiadomym kierunku. Dowiedziałem się później, że ukrywa się przed ludźmi więziennymi, ponieważ ludzie ci chcieli z nim rozprawić, za jego wysługiwanie się władzom obozu. Dr. Konkolewskiego początkowo uważano za Polaka, lecz później dał się poznać jako Niemiec”. 

Ojciec przesłuchiwanych rolników, Jan W., również potwierdził stawiane doktorowi zarzuty. „Ludzie bardzo się go bali. Bardzo się wysługiwał władzom obozowym, karał bez uzasadnienia, obcinał kobietom włosy, co miało też miejsce z moją córką. Przebywał jedynie w otoczeniu SS-manów, z nimi się bawił, wspólnie pił, jeździł z nimi na wycieczki itp. Większość ludzi kryło się przed dr. Konkolewskim, gdyż obawiali się następstw”. 

W październiku 1955 roku doktora Ludwika Rochona przesłuchał oficer UB, Stefan Grzybowski. Opiekował się on więźniami potulickiego obozu od lutego 1941 roku, „na zlecenie Urzędu Zdrowia”. Rochon wymienia grono lekarzy pracujących w tym obozie: dr Najman, dr Konkolewski, dr Szafrański, dr Dembski. „W początkowym okresie mego pobytu w Potulicach doszło nawet do osobistych nieporozumień między mną a dr. Konkolewski – na skutek tego, że chciał się wywyższać w zawodzie i z tego tytułu zaczął mnie krytykować pod względem wiadomości fachowych. W późniejszym okresie prawie ze mną nie rozmawiał, jak również nie łączyły mnie z nim towarzyskie stosunki. (…) Będąc na terenie obozu zauważyłem, że do władz niemieckich w obozie był bardzo przychylnie ustosunkowany, często z nimi się spotykał, jeździł nawet ich samochodem – kierując nim. Dało się zauważyć, że popijał sobie z nimi w kasynie oraz w jego pokoju”. Od września 1941 do lutego 1943 roku doktor Rochon został przeniesiony do obozu w Smukale. Kiedy wrócił, doktor Konkolewski był już „naczelnym lekarzem obozu”. „Jak sobie również przypominam, to dr Szafrański opowiadał mi, że po opuszczeniu obozu przez okupanta, chcieli zabrać koniecznie ze sobą dr. Konkolewskiego, lecz on sam nie chciał z nimi jechać. Ukrył się w obawie przed zabraniem go przez władze obozowe, oraz przed następstwami ze strony więźniów, na poddaszu, skąd w nocy wyszedł i pieszo udał się do Bydgoszczy” – zeznawał dr Rochon.

W październiku 1953 roku Szpital Miejski w Toruniu wystawił doktorowi Konkolewskiemu laurkę: „Pod względem politycznym pozytywnie ustosunkowany (…) Jest Przewodniczącym Komisji współzawodnictwa pracy i wykazuje dużą aktywność i inicjatywę twórczą, w związku z tym współzawodnictwo nabiera cech rytmiczności. Swoją postawą stwarza sylwetkę dodatniego i na poziomie pracownika. Zawodowo specjalista II stopnia, ordynator Oddziału Wewnętrznego. Oddział prowadzi sprężyście, a nawet wzorowo (…) Cieszy się szacunkiem wśród lekarzy kolegów i społeczeństwa (…) Jest sprężystym i wymagającym, godnie reprezentuje piastowane przez siebie stanowisko. Opinia ogólna – może być pod względem moralno-politycznym, jak i zawodowym, wytypowany na kierownicze stanowisko dużej jednostki Służby Zdrowia” – podpisał się pod tą laudacją dr Stanisław Obrębowski. 

Oficjalnie środowisko lekarskie wypowiadało się o doktorze Konkolewskim w samych superlatywach. Zupełnie inną opinię jego koledzy przedstawiali esbekom obiecującym im dyskrecję. W teczce (IPN By 084/845) „Dokumentacja w sprawie b. lekarza w hitlerowskim obozie przesiedleńczym w Potulicach, dot.: Leon Konkolewski” znalazła się notatka nieczytelnie podpisana przez któregoś z esbeków. Czytamy w niej: „Jest bezpartyjny, stosunek do obecnego ustroju niezdecydowany, wyczekujący. Uważany jest za malkontenta, cechuje go pycha, wyższość. Z dyrekcją szpitala żyje w dobrej komitywie, lecz okazuje się to na zewnątrz, bo dochodzi między nimi do starć natury specyficzno-zawodowej, co w rezultacie przeradza się we wzajemną nienawiść, ale nie okazuje tego zbyt jawnie – co zresztą cechuje wszystkich lekarzy”. 

Niewiele brakowało, żeby z okazji jubileuszu 30-lecia pracy zawodowej doktor Leon Konkolewski odebrał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej i społecznej. Zmarł nagle 2 września 1958 roku w wieku 55 lat. Został pochowany na cmentarzu staromiejskim świętego Jerzego w Toruniu. Do tej pory doktor Leon Konkolewski był stawiany za wzór cnót i etyki lekarskiej. Okazuje się jednak, że z dużym prawdopodobieństwem prowadził na więźniach obozu w Potulicach zbrodnicze – jak oceniły to powojenne procesy w Norymberdze – eksperymenty pseudomedyczne.